Eugenia Wiciak

Jedna moja wnuczka Agnieszka i wnuk Michał słyszeli Słowo, więc proszę, aby ono wzrosło i aby oni przyszli do Boga. Agnieszka wozi mnie dwa razy w miesiącu na nabożeństwo. To właśnie Michał dał jej na prawo jazdy, żeby tylko mnie woziła na nabożeństwo – chłopak o złotym sercu. Nie wszystkie wnuki tak się do mnie odnoszą. Są takie, które, chociaż je wychowywałam, teraz mnie nie odwiedzają, mówiąc: „Babcia nie należy do nas, babcia jeździ tam do sekty” 

w Związku Sowieckim

Nazywam się Eugenia Wiciak, moje panieńskie nazwisko brzmi: Rebrowa. Urodziłam się 16 marca 1924 r. w Rosji na Krymie, gdzie mieszkałam w małej wiosce Włodzimierowka, 3 kilometry od Morza Czarnego. Moja mama umarła na dwa miesiące przed moimi trzecimi urodzinami, a moja siostra miała wtedy dziewięć miesięcy. Miałam tylko siostrę. Wychowywała nas babcia (mama naszego taty). Miała pięcioro swoich dzieci i nas dwie. Była bardzo pobożną kobietą. Chodziła pieszo 7 km na nabożeństwa do kościoła prawosławnego. Zawsze nas dobrze wychowywała. Po sześciu latach od śmierci mamy tata się ponownie ożenił, bo babci, która już chorowała na nogi, było bardzo ciężko się nami zajmować. Nowa mama obiecywała, że będzie nas kochać, pilnować, ale jak tylko urodziła pierwsze dziecko, to powiedziała do taty: Mnie twoje dzieci nie są potrzebne. Wtedy wróciliśmy do babci. Było nam ciężko. Skończyłam pięć klas i poszłam pracować do kołchozu. Już od lat dziecięcych bardzo ciężko pracowałam. Kiedy miałam 12 lat doiłam 10 krów trzy razy dziennie. Kiedy w czasie okupacji nas zabierali do Niemiec na roboty, biedna babcia tak płakała i mówiła: Tyle was chowałam, a teraz kiedy jestem stara i potrzebuję pomocy, to mi was zabierają. Miałam wtedy 17 lat i 2 miesiące, a siostra była dwa lata młodsza.

w Niemczech

Wywieziono nas do Niemiec na roboty w rolnictwie, bo kiedy niemieccy mężczyźni byli na wojnie, to ktoś musiał pracować w polu. Tam poznałam mojego męża, który z niewoli – bo był żołnierzem – został także wysłany do pracy na gospodarstwie. Tam też poznałam Słowo Boże. Właśnie tam, w Niemczech (gdzie byłam trzy i pół roku) pierwszym człowiekiem, który mi je zwiastował, był brat Bołtniew z żoną. Razem byliśmy w obozie we Frile in Minden koło Dortmundu i razem też mieszkaliśmy w jednym domu. Brat Bołtniew mieszkał nade mną i tak nawzajem się odwiedzaliśmy. Po wojnie obcokrajowców zwożono do obozów przejściowych, gdyż wiele było morderstw dokonywanych na ludziach wracających z robót i niewoli.

W 1946 roku urodził mi się pierwszy syn, który – jak się okazało - miał nowotwór mózgu. W jedną niedzielę robiłam mu rajtuzki ze starej wełny. Siedzę z tą robótką na dworze, a siostra Bołtniew przechodząc pyta: Co ty robisz, dziecko? Ja mówię: Rajtuzy robię dla małego, bo nie ma rajtuzów. A ona na to: Czy wiesz, że dzisiaj niedziela? Dzisiaj jest Dzień Pański, trzeba pomodlić się do Boga, a nie pracować. Odpowiadam jej: Przecież nie robię brudnej roboty. Ona mówi: To nic. Trzeba Boga sławić, a nie pracować. Przyjdź do nas.

Poszłam więc na spotkanie do braterstwa Bołtniewów i tak zaczęłam ich stale odwiedzać. Odbywały się u nich nabożeństwa i mogło się tam zgromadzać więcej ludzi. Na nabożeństwie baptystycznym w Niemczech byłam tylko trzy razy. Odbywały się one w kościele katolickim, gdzie katolicy najpierw odprawiali msze, a po nich zgromadzali się baptyści. Kiedy po raz trzeci byłam na nabożeństwie, właśnie wtedy to moja siostra (która teraz mieszka w Kanadzie) przyjmowała chrzest ze swoim mężem. Wtedy to po raz pierwszy mogłam obserwować taką uroczystość. Widziałam życie wierzących, jak oni się szanują, jak sławili Boga – ja tak nie umiałam. Tak mnie ciągnęło do nich, zawsze chciałam być z nimi i często spotykałam się z siostrą Bołtniew. Była dla mnie jak mama i traktowała mnie jak swoją córkę. Ona zawsze mi tłumaczyła: Pan Jezus umarł za ciebie na krzyżu. On tyle cierpiał. Popatrz: tyle cierpieć, wziąć tyle bólu, znieść wszystko – dla ciebie, a czy ty Go kochasz? Siostra Bołtniew była starsza ode mnie – kiedy przyjechałam do Niemiec miałam 17 lat, a ona miała lat ok. 50. Już tam, w Niemczech odczułam, czym jest życie chrześcijańskie, kiedy to najmłodszy syn siostry Bołtniew krył się w moim domu przed chłopakami wyzywającymi go - jako baptystę - od „odmieńców”. On zawsze wołał: „Pani, schowaj mnie, schowaj!”. Po wojnie, kiedy przyszli Rosjanie, wiele dni spędziłam ukrywając się w piwnicy przed nimi. Zdarzało się, że na siłę zabierano Rosjankę, prowadzono ją do kościoła, za mąż wydawano i wywożono, nie zwracając uwagi na obecnego męża.

w Polsce

Mój mąż był niewierzący. On chciał jechać do Polski i załatwiał dokumenty na wyjazd, tak że w lipcu 1947 roku przyjechaliśmy do małej wioski koło Zgorzelca, do Dłużyny, gdzie mieszkam do dnia dzisiejszego. Kiedy tu przyjechałam nikogo nie znałam. Dopiero siostra Bołtniew, która wyjechała do Ameryki, napisała stamtąd do brata Popko - że jest taka osoba, wyjechała do Polski (znała mój adres), była trzy razy w kościele, ona jest biedna sama, trzeba by ją odwiedzić. Wtedy brat Popko zaczął do mnie przyjeżdżać. Przyjeżdżał z Wrocławia do Dłużyny, nocował u nas, a później razem jeździliśmy do zboru w Lubaniu. Odwiedzał w tym czasie innych samotnych wierzących, między innymi siostrę Mielaniuk, braterstwo Kowalskich, Kapników, Jarmulaków. Aby być na nabożeństwie, trzeba było iść na pieszo do Pieńska (ok. 7 km) i z Pieńska pociągiem do Zgorzelca, a później do Lubania. Pierwszy raz brat Popko przyszedł do nas pieszo, później go przywoziliśmy. Brat Popko zawsze cieszył się, że może mnie zobaczyć - takim go pamiętam - bo siostra Bołtniew tak go prosiła, żeby się mną zaopiekował. Brat Popko przyjeżdżał i uczył mnie, jak trzeba żyć, jak postępować w czasach trudnych i ciężkich. Zawsze mówił: Trzeba znosić wszystko i prosić o wszystko Boga, a Pan Bóg zawsze da siły. Tak zawsze mówił. Ja Bogu zawsze dziękuję za brata Popko – on mnie zawsze pocieszał w trudnych chwilach. Z początku przyjeżdżał sam, a później towarzyszył mu brat Jan Mackiewicz. Jeszcze wtedy nie byłam ochrzczona. Zostałam ochrzczona we Wrocławiu przez brata Popko - niestety nie pamiętam roku. Zbór we Wrocławiu odwiedzałam kilkakrotnie.

Było mi bardzo ciężko. Zajmowałam się gospodarką (mieliśmy przeszło 9 hektarów pola) i dziećmi (urodziłam sześcioro dzieci), ludzie często ze względu na moje pochodzenie wołali za mną: „Stalinówka!”, „O, stalinówka idzie!”, „Tyle polskich dziewczyn, a on (czyli mój mąż) stalinówkę wziął!”. Do tego wszystkiego jeszcze mąż był niewierzący. On zawsze mówił: tu jest kościół – wskazując palcem na kaplicę Kościoła katolickiego – tu. Co, nie ma tu Boga? Zawsze mi wypominał, że nie jeżdżę do kościoła, na nabożeństwo, na spotkanie Boga, a tylko jeżdżę sobie kochanków wybierać. Zawsze mi to mówił. Nieraz szłam do Pieńska drogą, patrzę: mąż jedzie na rowerze. Ile ja nieraz bicia dostałam, pasem i wszystkim (batem) po drodze i musiałam wracać do domu. Nie pozwolił jechać na nabożeństwo. Dzieci mąż ochrzcił w kościele katolickim, ja nie miałam nic tu do powiedzenia. Ale sam do kościoła rzadko chodził. Później mąż chorował. Jesienią 1981 roku zachorował. Kiedy już był obłożnie chory, kiedy już tylko leżał, pewnego dnia powiedział: Wiesz co, ja będę umierać. A ja mówię do niego: A czy ty wiesz, że jesteś grzesznikiem? Pan Jezus za ciebie umarł, jak ty staniesz przed Nim? Ty proś Boga o przebaczenie swoich grzechów. A ten chcąc usiąść, chociaż nie mógł, trochę podniósł się, złożył ręce i powiedział: Panie Jezu, przebacz mi moje grzechy. W tej samej chwili rozglądnął się po mieszkaniu i umarł. Tak było...

Dzieci

Ksiądz katolicki potem wielokrotnie buntował moje dzieci, mówiąc: Dlaczego wy matkę tam puszczacie? Po co ona tam jeździ? Powinna tu być. Używał przy tym brzydkich słów. A najstarszy syn (który już nie żyje) zawsze mówił: A co ja będę mamie zabraniał? Ja u niej nic złego nie widzę. Wierzy w Boga, jedzie do Boga, niech jedzie – ja jej zabraniać nie będę. Mnie tylko to boli, że ja nie byłam przy śmierci syna. Może bym coś powiedziała, a on by się opamiętał. Tak mi żal... Bo mojemu pierwszemu synowi, który zmarł na raka w ośrodku w Węglińcu, mówiłam Słowo Boże, byłam nawet razem z bratem Piórko. Miałam razem sześcioro dzieci, dwoje już nie żyje. Chociaż jeden z moich synów (Bolek) nieraz odwoził mnie na nabożeństwo, nigdy nie wszedł, aby posłuchać Słowa Bożego. Wnuków mam 14, a prawnuków 13. Jedna moja wnuczka Agnieszka i wnuk Michał słyszeli Słowo, więc proszę, aby ono wzrosło i aby oni przyszli do Boga. Agnieszka wozi mnie dwa razy w miesiącu na nabożeństwo. To właśnie Michał dał jej na prawo jazdy, żeby tylko mnie woziła na nabożeństwo – chłopak o złotym sercu. Nie wszystkie wnuki tak się do mnie odnoszą. Są takie, które, chociaż je wychowywałam, teraz mnie nie odwiedzają, mówiąc: „Babcia nie należy do nas, babcia jeździ tam do sekty” – przez to do mnie nie przyjeżdżają. Jakie to przykre usłyszeć na starość, a mam teraz 80 lat, takie słowa z ust wnuka.

Siostra

Rodzoną siostrę Ksenię Telegin, która wyjechała do Kanady, zobaczyłam dopiero po 41 latach od naszego rozstania, w sierpniu 1988 roku. Kiedy miałam ją powitać na lotnisku w Warszawie, nie mogłyśmy się poznać. Szukaliśmy się pytając wszystkich wokoło. Jej było bardzo dobrze, bo mąż jej był wierzącym i on był naprawdę dobrym człowiekiem, a jak dwóch wierzących, to lżej, dużo lżej jest... Bóg dał mi siły przeżyć ciężkie chwile w trudnym życiu i dziękuję Bogu, że daje mi tyle siły, że sama koło siebie potrafię zrobić i jeszcze drugiemu pomóc. Modlę się, abym do końca mego życia szła za Bogiem. Abym w czasach trudnych i ciężkich zawsze szła i wytrwała przy Panu Jezusie. Nikt jednak nie chce słuchać... Największą moją prośbą modlitewną jest to, żeby dzieci, wnuki i prawnuki poznały Boga. To jest moja wielka prośba. Ja zawsze o to proszę.