Autor: Krzysztof Osiecki

Urodziłem się 21 września 1963 roku w polskiej rodzinie o tradycjach rzymskokatolickich wśród Polonii w USA. Moi dziadkowie wyjechali z Polski z dwóch powodów: „za chlebem”, a także aby uniknąć poboru do carskiego wojska, gdyż mieszkali pod zaborem rosyjskim. Moje korzenie w Polsce są stare i głębokie, sięgają aż do XV wieku. W mojej rodzinie pozostało wiele polskich tradycji, gdyż rozmawiano tam po polsku, ale moim pierwszym językiem z oczywistych powodów był angielski. Byłem wiernym członkiem Kościoła Rzymskokatolickiego, na-wet służyłem do mszy; byłem bardzo dumny z tego, że w 1978 roku na papieża został wybrany Polak.

Po ukończeniu liceum mogłem iść na studia albo cokolwiek innego robić ze swoim młodym życiem. Mimo obaw mamy, ale w zgodzie z poczuciem obowiązku taty wobec Ameryki, na ochotnika zgłosiłem się do amerykańskiego wojska. W 1982 roku zostałem przyjęty do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. W czasie pełnienie służby znajdowałem się daleko od rodziny i jej religijnych zwyczajów. Od Stowarzyszenia Gedeonitów otrzymałem tam Nowy Testament. Po raz pierwszy w życiu miałem okazję czytać Pismo Święte bez komentarzy osób trzecich. Słowo Boże intrygowało mnie i rodziło wiele pytań. Po okresie przygotowawczym wstąpiłem do zawodowej szkoły kucharskiej, gdzie jeden z moich współmieszkańców był nowo nawróconym chrześcijaninem. Jim pomagał mi zrozumieć sens prostych tekstów Biblii. Byłem bardzo spragniony Słowa Bożego. W tym czasie jakiś weteran wojenny zaprosił mnie do swojego zboru baptystów. Bałem się tam iść, ponieważ w Kalifornii działa wiele sekt. Weteran ten powiedział nam, że po nabożeństwie można tam spożyć dobry obiad, który przygotowały nam kobiety w tym zborze. To mnie przekonało, więc poszedłem.

Nabożeństwo to nie miało wiele wspólnego z moim dotychczasowym doświadczeniami z nabożeństwami Kościoła katolickiego. Wszyscy radośnie śpiewali, pastor mówił bezpośrednio w oparciu o Pismo Święte, nabożeństwo było dosyć długie. Zachęcano mnie do wypowiedzenia pokutnej modlitwy grzesznika. Modliłem się tak jak oni mówili, ale nie dokonało to żadnej zmiany, ponieważ nie była to modlitwa mojego serca.

Po zakończeniu szkoły zostałem skierowany do stanu Maryland, niedaleko Waszyngtonu. Prowadziłem zwyczajne życie wojskowego i byłem uwikłany w grzech. W tym czasie mój dobry kolega, Żyd, po skonfrontowaniu przez kogoś Ewangelią, nawrócił się. Pewnego dnia zapytał mnie, czy mógłby ze mną pójść do Kościoła katolickiego, do którego nadal uczęszczałem. Zgodziłem się, gdyż myślałem, że to dobrze, gdyż jako Żyd najbardziej potrzebuje on chrześcijaństwa. Przez jego świadectwo zacząłem na nowo osobiście studiować Pismo Święte. Podczas rozważania Pisma Świętego moja uwaga została zwrócona na niezwykły dla mnie wtedy tekst: Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar; nie z uczynków, aby się kto nie chlubił (Ef 2:8-9). Znaczenie tego fragmentu i innych mu podobnych zburzyło mój dotychczasowy świat religijny. Przez całe życie, swoimi uczynkami i uczestnictwem w obrzędach kościelnych, starałem się pozyskać Bożą łaskę i Jego miłosierdzie. Pewnego dnia przekonałem się, że moje uczynki nie są wystarczające i że Bóg raczej ze swojej dobroci może udzielić mi swojej łaski jako daru. W lutym 1984 roku zdałem sobie sprawę z tego, że nie mam tej łaski i nie jestem chrześcijaninem. Na kolanach prosiłem Jezusa, aby przyszedł do mojego życia i zbawił mnie. W tym dniu zacząłem poznawać prawdziwego Boga w Trójcy Świętej. Przez wojskowego kapelana baptystycznego zostałem ochrzczony i przyjęty do zboru baptystów.

Zaraz po nawróceniu zostałem przez władze wojskowe wysłany do Neapolu we Włoszech, do komendy głównej NATO w strefie południowej. Miałem zostać kucharzem głównego dowódcy i razem z nim podróżować. Zacząłem zwiedzać świat, byłem na Bliskim Wschodzie, niemal wszędzie w Europie Zachodniej, a również w Berlinie Zachodnim. W czasie tych podróży, po pracy często szukałem chrześcijan, rozdawałem traktaty w języku danego państwa. W Neapolu uczyłem się języka włoskiego i tam stałem się członkiem włoskiego zboru baptystów. Przez ciągłe podróżowanie Pan otwierał moje oczy na ginący świat. Pewnego dnia w Turcji powiedziałem Panu, że jeżeli chce mnie, kucharza, użyć jako swego misjonarza, to jestem do Jego dyspozycji. Coraz bar-dziej wzrastała we mnie chęć zwiastowania Słowa Bożego wśród Amerykanów, Włochów, afrykańskich emigrantów we Włoszech i w czasie moich służbowych podróży. Swoje wzrastające pragnienie bycia misjonarzem przedstawiłem starszym zboru, którzy to potwierdzili i zachęcili do rezygnacji ze służby w wojsku i przygotowania się do misji w szkole biblijnej.

Studia teologiczne rozpocząłem w Stanach Zjednoczonych w 1988 roku. W czasie drugiego roku studiów zacząłem intensywnie modlić się i prosić Boga, by wskazał mi, gdzie mam udać się na misję. Skoro znałem język włoski, wielu zachęcało mnie do misji we Włoszech, choć osobiście nie czułem wewnętrznej zgody na to przedsięwzięcie. W 1989 roku w charakterze wolontariusza zostałem zaproszony na pewną konferencję w Europie. Na tej konferencji („Mission 90” w Utrechcie, w Holandii), spotkałem wielu chrześcijan z Polski, między innymi Marka Budzińskiego, Artura Abramowicza i Andrzeja Mroza. Moją łamaną polszczyzną powiedziałem im, że też jestem Polakiem. Zaprosili mnie do Polski, by służyć Bogu. Pamiętam, że tej nocy modliłem się do Boga w tej sprawie i byłem głęboko wzruszony. Po prawie trzech miesiącach modlitwy, przedstawiłem tę sprawę mojemu zborowi w USA, a jego członkowie z radością poparli tę propozycję.

Latem 1990 roku pojechałem ze swoim kolegą do Polski. Po niedzielnym nabożeństwie zgłosiliśmy się do kancelarii Kościoła Chrześcijan Baptystów na Waliców 25 w Warszawie. Spotkałem tam ówczesnego prezesa Naczelnej Rady Kościoła Baptystów Konstantego Wiazowskiego. Nie był uprzedzony o naszym przyjeździe i nie był chętny do rozmowy z nami. Gdy zacząłem rozmawiać moją łamaną polszczyzną, brat Wiazowski uśmiechnął się i zaprosił nas na urodziny swojej osiemnastoletniej córki. Gdy weszliśmy do mieszkania, był tam już Artur Abramowicz, którego spotkałem w Holandii. Wytłumaczył on bratu Wiazowskiemu, o co chodzi. Za kilka dni, w charakterze nauczycieli, zostaliśmy wysłani na obóz młodzieżowy do Szczecinka. Na obozie tym poznałem Katarzynę Niedźwiedzką, która po roku została moją żoną. Pobraliśmy się w 1991 roku w Szczecinku. Mamy teraz czworo dzieci: Tereskę (9 lat), Janka (7 lat), Michała (4 lata) i Krysię (3 lata).

Wróciliśmy do Stanów, abym mógł dokończyć studia. W 1995 roku od rady zboru gdańskiego otrzymaliśmy propozycję pracy misyjnej. Do Polski przyjechaliśmy zimą 1996 roku i po okresie doskonalenia języka rozpoczęliśmy pracę najpierw przy nowo powstającym drugim zborze gdańskim we Wrzeszczu, a potem rada zboru gdańskiego poprosiła nas, abyśmy z braćmi z pierwszego zboru gdańskiego rozpoczęli misję w Sopocie. W 1998 roku przyjechaliśmy do Sopotu. Dzięki łasce Bożej powstał tu zbór, który w listopadzie 2001 roku został zarejestrowany.

Jestem wdzięczny Bogu za Jego przewodnictwo w moim życiu i za to, że zlitował się nade mną. Nie mogę wyobrazić sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie poznał Jezusa. Bóg naprawdę może przekształcić puste i bezowocne życie ludzkie (nawet ludzi w mundurach wojskowych!) w piękną oazę. Słowo Boże mówi: Zasadzę na pustyni cedry, akacje, mirty i drzewa oliwne. Zaszczepię na stepie razem cyprys, wiąz i pinie, aby widzieli i poznali, zważyli i zrozumieli wszyscy, że to ręka Pana uczyniła i że to stworzył Święty Izraelski (Iz 41:19-20). Muszę powiedzieć, że teraz moje życie, po prawie 20 latach chodzenia z Panem, wygląda zupełnie inaczej niż mogłem je sobie wyobrazić w czasie wstępowania do wojska. Utożsamiam się z treścią jakże dobrze znanej nam pieśni: „Pan Jezus sam toruje drogę mą”.