Autor: Grayna Swatko

Bardzo przeżyłam pierwsze przyjście do zboru, w pierwszą niedzielę Nowego Roku - 2001. Otwierałam drzwi z mocno bijącym sercem, ale bardzo odważnie. Weszłam i... już zostałam. Tu odnalazłam Jezusa, takiego, jakiego szukałam – ŻYWEGO. I dzisiaj to Jemu chcę oddać swoje życie

Nawrócenie to dla każdego chrześcijanina moment szczególny, wielkie przeżycie, coś niepowtarzalnego, a zarazem wzniosłego i pięknego. O tym, co wydarzyło się długo przed moim nawróceniem, nie chciałabym mówić, ponieważ nie są to rzeczy, które mogłabym uznać za wartościowe. 

Jak większość z nas, wychowałam się w rodzinie katolickiej i w takim otoczeniu budowałam swoją rodzinę. Przez całe życie starałam się, by uczestniczyć we wszystkich obrzędach kościelnych. Życie płynęło mi tak jak wszystkim. Mijały lata. Postanowiłam zmienić zawód. Podjęłam studia. Obrany kierunek nie miał nic wspólnego z dotychczas wykonywanym zawodem. W związku z tym zdecydowałam zmienić także miejsce pracy i rozpoczęłam poszukiwania nowej. I tu zaczęło się moje życie zmieniać jak w kalejdoskopie. 
Mijał jeden rok za drugim, aż w końcu po pięciu latach ukończyłam studia, lecz poszukiwanie pracy zaczęło przeradzać się w koszmar. Każdy miniony już miesiąc dawał o sobie znać. Przez te wszystkie lata chodząc do kościoła modliłam się o zmianę swojej sytuacji, jednocześnie zastanawiając się, skoro istnieje Bóg, to dlaczego mnie nie słyszy i tak długo milczy. Coraz mocniej ogarniało mnie zwątpienie, czy w ogóle Bóg istnieje? A jeżeli tak, to dlaczego akceptuje cierpienie, jeśli jest Bogiem miłości? 

Któregoś dnia, będąc w kościele, coś nieustannie zatrzymywało mój wzrok stale na jednym miejscu – był to krzyż z figurą Jezusa. Zapragnęłam czegoś bardzo dziwnego - by ten Jezus mógł chociaż na chwilę podnieść głowę do góry i na mnie spojrzeć. Czułam, jak bardzo chcę Jego innego w swoim życiu - po prostu ŻYWEGO. 

W drodze powrotnej zapadła stanowcza decyzja, że w tym miejscu byłam po raz ostatni. Nie rozumiałam, co tak naprawdę się ze mną dzieje. Nie odczuwałam potrzeby rozmowy z kimkolwiek. Zaczęły nachodzić mnie pytania: co dalej? Czy to jest wyjście? Czy przez taką decyzję poczuję się lepiej i rozwiążą się moje problemy? Dlaczego odczuwam pragnienie obecności Jezusa, ale innego, nie takiego w postaci obrazka czy figurki, gdyż przez całe życie uczono mnie modlić się do rzeczy martwych. Te i wiele innych pytań zadawałam nie potrafiąc udzielić na nie odpowiedzi. Zrozumiałam, że burzy się mój cały świat, w który wierzyłam. Bardzo bolesna była to dla mnie sytuacja. 

I nadszedł ten dzień, który dał wszystkie odpowiedzi na moje pytania, a jednocześnie zamknął za mną bezpowrotnie bramę dotychczasowego życia. Był to dzień, w którym zawładnęły mną bardzo infantylne pragnienia – czułam, jak staję się na nowo dzieckiem szukającym schronienia, by móc przeczekać trudne chwile, nie wiedząc wówczas, że tym schronieniem jest Jezus Chrystus. 

W ciągu dnia otrzymałam kolejną odmowę na złożoną aplikację w sprawie pracy. Załamałam ręce i pomyślałam, że dłużej tej walki to chyba już nie wytrzymam. Dzień dobiegał końca. Tak jak zawsze to czynię, poszłam wieczorem na rutynowy spacer z moim psem. Po drodze zastanawiałam się nad dalszym swoim życiem. Idąc płakałam, gdyż nie umiałam stłumić smutku i bólu. Jeszcze raz analizowałam cały mijający już dzień i bardzo mocno wpatrywałam się w niebo. Po chwili zaczęłam czuć się bardzo dziwnie, tak jakby moich myśli „Ktoś” próbował dotykać. Wtedy zrodziło się we mnie pragnienie zawołania do Boga jak dziecko: „Panie Boże, Ty jesteś tak wysoko i w swoim zasięgu możesz mieć te wszystkie gwiazdy, proszę ułóż z nich – JA JESTEM – a uwierzę, że żyjesz, widzisz mnie i słyszysz, bo proszę Cię po raz ostatni”. Nie patrząc na mijających mnie ludzi, szłam dalej. Oczywiście żadnego cudu nie zobaczyłam, ale była to moja pierwsza szczera rozmowa z Bogiem. Czułam, jak uspakaja mnie coś od środka, że jakiś głód został zaspokojony. Dzisiaj wiem, że był to głód Boga. Dochodząc już do domu jeszcze raz podniosłam głowę i powiedziałam: „Panie Boże, ja i tak wiem, że Ty tam Jesteś”. Wróciłam do domu dziwnie spokojna, pełna niezrozumiałej radości. Chciałam o tym porozmawiać z mężem, ale wydawało mi się, że jest to zbyt trudne, by móc to opisać słowami. Bóg pracował nade mną jeszcze całą noc, gdyż rano wiedziałam, dokąd mam pójść – po prostu tu, do tego kościoła, który przez wiele lat mijałam przy ul. Jagiellońskiej. 

Zastanawiałam się nad tym, skąd tak konkretne postanowienia i bardzo zdecydowane, przecież nigdy z nikim nie rozmawiałam na temat wiary, a w ogóle na temat zmiany Kościoła. Bardzo przeżyłam pierwsze przyjście, w pierwszą niedzielę Nowego Roku - 2001. Otwierałam drzwi z mocno bijącym sercem, ale bardzo odważnie. Weszłam i... już zostałam. Tu odnalazłam Jezusa, takiego, jakiego szukałam – ŻYWEGO. I dzisiaj to Jemu chcę oddać swoje życie. 

Dzisiaj też wiem, że Jezus był każdego dnia przy mnie i czekał, kiedy przestanę walczyć z całym światem, a przede wszystkim ze sobą. Wydawało mi się, że nie potrzebuję nikogo, bo sama zawsze sobie radziłam. Dziękuję Jezusowi za to przebudzenie. Upadłam na kolana, ale Jezus podniósł mnie widząc, że i tak bez Jego pomocy, bez Jego łaski nie jestem w stanie podźwignąć się. Teraz wiem, jak mocno do Niego przylgnęłam, że nie potrafię już bez Niego oddychać, gdyż jest On moimi płucami i że nikt i nic nie może już nas rozdzielić, gdyż Jego miłość nie ma początku ani końca.

*** z życia ***

28 kwietnia 2002 roku przyjęłam chrzest na wyznanie wiary. Po tej tak ważnej i wzruszającej chwili, na drugi dzień rzeczywistość dnia ukazała swój szary obraz. Różnica polegała na tym, że nie byłam już sama. Cały mój problem wziął na swoje barki Jezus, któremu zaufałam. To nowe życie, jakie dał mi Pan, nauczyło mnie pielęgnować relację z Nim poprzez modlitwę. Modliłam się dużo, gdyż tylko tam – w Bożych dłoniach czułam się bezpiecznie. 
Mijały kolejne miesiące, a ja wiernie kroczyłam za Chrystusem nie rozumiejąc, dlaczego nie mogę zmienić swojej sytuacji. Któregoś dnia zadałam Panu pytanie: „Jak długo mam się modlić i ile mam jeszcze siły?”. Bóg bardzo szybko dał odpowiedź: „Tak długo, jak Ja będę chciał, a sił? Tyle, ile Ja ci dam”. Modliłam się dalej, tak jak potrafiłam i rozumiałam modlitwę, ale już coraz bardziej pokorna, godząca się na wszystko. Trwając w społeczności z Panem odczuwałam coraz większą wiarę i ufność, że nadejdzie dzień – DZIEŃ ŁASKI PANA. 

Przyszedł kolejny etap, kiedy Bóg postawił mnie w swojej Bożej poczekalni, przed drzwiami z napisem „...i co dalej z twoim życiem”. Ten czas wyczekiwania był bardzo krótki. Tam Bóg zwrócił mi moje marzenia i pragnienia. Nie ustawałam w modlitwie – modliłam się wciąż, modliłam się wszędzie. 
Dzisiaj jest owoc tego boju. Pan okazał cudowną łaskę i otrzymałam pracę. Muszę się też przyznać, że była taka chwila, w której prosiłam Pana Boga, by mnie zabrał do siebie, ale Bóg nie chciał, mówiąc: „...jesteś tu mi potrzebna i mam wiele zadań dla ciebie”. Wówczas wziął mnie w swoje dłonie, zamknął je, abym odpoczęła i przeczekała ten trudny dla mnie czas. Bóg sam zdecydował, kiedy je otworzyć. Przebyta droga bezsilności i bezrobocia, która trwała siedem lat, była dla mnie mocną i pełną różnych przejść lekcją. Wiem, że każdego dnia z wdzięcznością w sercu i na ustach mam Bogu okazywać dziękczynienie za każde doświadczenie, za każdą radość i łzę. Muszę uczyć się szukać Jego woli, umieć oddać całą siebie, przyjmując z pokorą to, co przede mną stawia. 

Modlitwa stała się dla mnie miejscem, w którym czuję Boże bezpieczeństwo. Tam mnie umacnia, posila, a kiedy jestem gotowa, mówi: „Idź dalej, dasz sobie już radę...“ Praca, którą otrzymałam od Pana, ma bardzo specyficzny charakter. Tam wspieram, umacniam ludzi, wspólnie szukamy rozwiązań w wielu sytuacjach życiowych. Jest to miejsce, w którym pozwalam ludziom być naturalnymi; kiedy cierpią, pozwalam im wykrzyczeć ich ból.

Któregoś dnia przyszła do mnie kobieta szukająca pomocy, gdyż nie potrafiła już odnaleźć dalszego sensu życia. Wychodząc wyraziła jeszcze jeden problem, który też był dla niej ważny. Okazała swoją bezradność i niemoc w zwalczaniu pociągu do alkoholu swojego serdecznego przyjaciela. W jej słowach było coś naturalnego, ciepłego. Była bezradna jak dziecko. Kiedy odchodziła powiedziała: „...to chyba tylko trzeba się modlić”. Zareagowałam bardzo spontanicznie mówiąc: „Proszę podać imię tego pana, będę się o niego modlić”. Po trzech tygodniach przyszła ponownie. „Pani chyba jest aniołem, bo mój przyjaciel nie ma siły podnieść butelki z piwem. Co takiego pani uczyniła, że on nie pije?” „To nie ja, to Bóg uczynił dając jemu wolność od tego nałogu, a ja jedynie modliłam się” - odpowiedziałam. Patrzyłyśmy na siebie bez słów, ze łzami w oczach wiedząc, że takie cuda i takiego uwolnienia może dokonać tylko Bóg. W niedługim czasie Pan sprawił, że poznałam tego człowieka i usłyszałam w jego głosie uwolnioną radość. 

Modlitwa coraz częściej staje się miejscem, gdzie czekam na lekki powiew Ducha Świętego, na Jego szept, aby poczuć skrzydła swojej wiary. Jego głos może być bardzo cichy i wówczas muszę wytężyć swoją czujność. Tam czuję, jak cichnie wewnętrzny mój hałas. Wszystko to potrzebne jest mi, aby serce i umysł doprowadzić do oczyszczenia i wyciszenia. Krocząc za Jezusem, doświadczam wielu rzeczy, mając świadomość, że jest to droga nie tylko usłana różami. Bardzo często pokryta jest kolcami sprawiającymi ból i cierpienie, ale po takiej drodze też muszę uczyć się chodzić. 

*** z życia ***

Któregoś dnia dotknęły mnie bardzo przykre okoliczności, w których to Pan postawił mnie przed trudnym pytaniem: „...gdybym teraz zabrał do siebie twojego syna, czy nadal pójdziesz za mną?”. Czułam, że Bóg oczekiwał natychmiastowej odpowiedzi, nie dając czasu na „gdybanie”. Nie rozumiejąc, dlaczego tak się dzieje, w wielkim posłuszeństwie odpowiedziałam: „Skoro jest to Twoja wola, Panie, to jestem gotowa iść dalej za Tobą bez względu na wszystko”. Nie ustawałam w modlitwie, a Pan w cudowny sposób uzdrowił i zachował syna przy życiu, dając tym samym jeszcze więcej siły, wiary i miłości. Nie tylko ja modliłam się o życie i zdrowie syna, ale wielu moich przyjaciół. Wiem, że wszystkich modlitw Bóg wysłuchuje, okazując swoją łaskę, ale odpowiedź i tak przyjdzie w Jego czasie. 

*** z życia ***

Modlitwa to również broń i ochrona przed złymi siłami, których gołym okiem nie widzimy. Nie tak dawno odbyłam niecodzienne spotkanie. Do mojego pokoju wszedł młody człowiek. Już w pierwszych chwilach poczułam, że bardzo dziwnie reaguję na jego obecność. Zaczęłam nienaturalnie pokasływać, co później przeszło w ściskanie krtani. Uniemożliwiło mi to w rezultacie kontynuowanie rozmowy. Jedyne, co mogłam z siebie wydobyć, to pytanie o to, jakiej jest wiary, jakiego wyznania. Ze stoickim spokojem odpowiedział, że jest satanistą. Bardzo źle się czułam, więc poprosiłam go o opuszczenie pokoju, jednocześnie informując go, że do rozmowy z nim muszę się specjalnie przygotować. Ten zaistniały (niecodzienny) fakt przedstawiłam pastorowi i przyjaciołom na spotkaniu grupy domowej. Ustalenia były zdecydowane i konkretne – utworzono łańcuch modlitwy. Po upływie tygodnia ten człowiek wrócił, lecz wyposażony w wiele rekwizytów, w tym w pentagramy, które być może miały podkreślić jego wiarę, potęgę i moc szatana. Bardzo prowokująco przekładał je z dłoni do dłoni i wyciągał coraz to więcej ze swoich kieszeni. Zgodnie z ustaleniami na grupie, posłałam przygotowany wcześniej SMS z informacją, że mój petent przyszedł. Wiedziałam, że nie może się mi nic stać, gdyż chroni mnie Bóg, no i łańcuch modlitwy. W trakcie jego prowokujących czynności z pentagramami wyciągnęłam Biblię i głośno zaczęłam czytać fragmenty z księgi Izajasza: 43:10-14, a później 42:6-9. Zaczęłam świadomie prowokować go do tego, aby nazwał imieniem mojego Boga. Wymówił imię Jezus i w tym samym momencie upadł na kolana pocąc się bardzo i płacząc. Był to paraliżujący widok, a jednocześnie cudowny, gdyż naocznie doświadczyłam, czym jest imię Jezus; że każde kolano się ugnie przed tym Świętym Imieniem. Gdy się uspokoił, jego twarz przyjęła normalny wygląd. Czułam przez chwilę, że był szczęśliwy. Zerwał z szyi pentagram i odrzucił. Myślę, że to był główny cel jego wizyty – zrzucić z siebie to „coś”. Tak do końca nie jestem przekonana, że został uwolniony ze wszystkiego, ale modlę się o niego. W głębi serca wierzę, że coś się w nim dokonało, ale to należy już do naszego Pana. Walka duchowa, jaka miała wówczas miejsce, nie została obojętna dla mojego życia. Po paru dniach ogarnęła mnie apatia, zaczęłam odczuwać wielki ciężar odpowiedzialności, ciężar tego, z czym ten człowiek przyszedł. Było to prawdziwe zmierzenie się z duchową rzeczywistością. To zło przysłoniło mi radość, pokój, a pchało do dziwnego, innego świata. Oddalałam się od ludzi, to „coś” kusiło mnie, aby nie uczestniczyć w nabożeństwie, spotkaniach grupy domowej, próbowało przywracać do życia to, co umarło wraz z Jezusem na krzyżu. Miałam pełną świadomość tego, co tak naprawdę się dzieje, gdyż w domu też nie byłam sobą – byłam tylko ciałem. W czytaniu Biblii szukałam schronienia i tego, co już traciłam. Tak naprawdę trudno było mi rozmawiać na ten temat. Zaczęła otaczać mnie sieć ciemnych myśli, jednocześnie oddalając od rodziny, przyjaciół, od normalnego życia. Odżywały cienie mojego starego życia. Wszystko to trwało tydzień. Myślę, że była to wielka walka mojego Ducha z duchem ciemności. Bardzo pomogły mi rozmowy z pastorem, wspólne modlitwy. Przypominał Gal.2:20, że jestem dzieckiem Bożym, że Pan czuwa i nic nie może zniszczyć tego, co Bóg kocha i stworzył. 21 czerwca 2003 r. był dniem modlitwy „POLSKA 24” w moim zborze. Do ostatniej prawie godziny to „coś” nie chciało, abym tam poszła. Usłyszałam cichy szept Ducha Świętego, który mówił: „Wstań i idź, dasz radę, uczyń to”. Głos ten był silniejszy i poszłam. Wiele godzin rozmawiałam z Panem, uwielbiałam Go razem z braćmi i siostrami. W każdej pieśni szukałam oblicza i woli Pana wołając o pomoc. Następnego dnia najpiękniejszy był poranek, kiedy mój mąż przywitał mnie uśmiechem i słowami: „ Witaj i dziękuję Panu, że powróciłaś, byłaś daleko i bardzo tęskniłem”. 

Jednego jestem pewna, że kiedy jesteśmy na kolanach przed Bogiem, szatan nie ma żadnych szans. Doświadczyłam, że modlitwa to cudowny płaszcz ochronny, to moje życie, moje płuca, to mój chleb codzienny. Bardzo często trwam w innego rodzaju modlitwie. To modlitwa bez słów. Wiem, że gdy stoję przed Panem w milczeniu, On też słyszy to, co dzieje się w moim sercu. Jest to czas, który daję Jemu, aby Bóg do mnie mówił. Bóg słyszy każde nasze wołanie, każde nasze westchnienie. Warto trwać przy Bogu w modlitwie nawet wtedy, kiedy nie umiemy Jemu nic powiedzieć. 

„Czekaj na wiatr 
W górę niech uniesie Cię 
Nie musisz się bać, kiedy skrzydła wiary masz...
...czekaj na wiatr
Gdy poczujesz powiew ten 
Wystarczy twój jeden krok.
...czekaj na wiatr...“